Matematyczne działanie samotności.
Podnoszę samotność do potęgi. Wyciągam przed wszystko niemy krzyk. Połykam łzy, by nie zostawiły śladów na ciemnej koszulce. Zaciskam powieki i zwężam kąciki ust, dławiąc słowa. Myśli panoszą się po głowie, szarpiąc za najczulsze struny. Opadam, ciągle opadam. Ciężar nagromadzonych smutków nie ma wspólnego mianownika ze szczęściem. Rozeszły się, znalazły przeciwieństwo. Uśmiech został skreślony, choć czasem wciska się na wargi. W oczach błyszczą łzy, które nie miały dość motywacji, by uciec z ciasnego więzienia. Skomplikowane równania z niewiadomymi smutkami ustawiają się w rzędach, jeden po drugim. Trudno wyznaczyć jeden powód i połączyć go z tym kolejnym, zmierzając ku pozostałym, może najważniejszym. Przygniata mnie codzienność. Połączę siły z niewiarą. Tworzymy udaną parę. Niematematyczną.